sábado, 2 de maio de 2020

Piechna: Drugi taki jak ja, już się Ekstraklasie nie trafi

Gdy prawie 15 lat temu Grzegorz Piechna został królem strzelców Ekstraklasy, budził zainteresowanie całego kraju. Wszystko toczyło się błyskawicznie - status gwiazdy polskiej ligi, gol w debiucie w reprezentacji Polski, transfer za bardzo dobre pieniądze do Rosji. Była nawet propozycja zagrania w teledysku Mandaryny. – Telefon nie przestawał dzwonić. Dziś rozwożę węgiel, ale na pewno się tego nie wstydzę. Żadna praca nie hańbi – opowiada nam.


Takie czasy, że każdą rozmowę wypada zacząć od pytania: jak zdrowie?
Dobrze, nie narzekam. Żaden koronawirus na razie nie atakuje.
Zdrowie przydawało się na boisku, pewnie przydaje się i teraz w pracy. Trzeba przyznać, że dość nietypową ścieżkę po karierze pan wybrał.
Tak, ale nie uważam, by był to jakiś powód do wstydu. Żadna praca nie hańbi, a tą, którą dziś wykonuję, zajmowałem się jeszcze w czasie kariery. Od lat prowadzimy biznes rodzinny, a ja rozwożę węgiel. Może nie jest to typowa dla piłkarza ścieżka po karierze, ale nie jestem tu jakimś wyjątkiem. Mariusz Śrutwa miał usługi kominiarskie, inni zawodnicy z moich lat też pootwierali jakieś biznesy.
Polubił pan harmonogram swojego dnia po karierze?
Prawdę powiedziawszy nie umiem wybrać, które ze swoich żyć lubiłem bardziej. Typowe fifty-fifty. Zwłaszcza, że jak już powiedziałem węgiel był w moim życiu także wtedy, gdy strzelałem bramki w Ekstraklasie. Z tą różnicą, że teraz wsiadam w samochód z węglem rano, a wtedy robiłem to po meczu.
Łezka w oku się nie kręci, gdy wspomina pan czasy, gdy w gazetach pełno było Grzegorza Piechny?

Na pewno trochę tak. Ktoś cały czas wtedy dzwonił, wszyscy chcieli rozmawiać, bo wyskoczył jakiś facet jak filip z konopi i niespodziewanie coś osiągnął. Żona straszyła, że wyrzuci telefon przez okno. Teraz tego dużo mniej, choć czasem ktoś sobie o mnie przypomni i zdarza się, że żyłka chce wyskoczyć.


Bo pańska kariera nie była żywcem wyjęta z podręcznika. Otarł się pan nawet o showbiznes.
Za dużo powiedziane, był jakiś kontakt ze strony ekipy Mandaryny, mowa o udziale w teledysku. Byłem otwarty na tę propozycję, ale ostatecznie nie doszło do żadnych konkretów. Czemu tak się stało, to pytanie do Mandaryny.
Dziś wciąż pana rozpoznają?
Tak. Mam od czasu do czasu sytuacje, gdy przyjeżdżam do kogoś z węglem i słyszę, czy to ja jestem ten Piechna z Ekstraklasy. Krótka rozmowa, dla upewnienia dodatkowe pytanie „tym się pan teraz zajmuje?”. Nie mam problemu z przytaknięciem. Czasem widać zdziwienie i zaskoczenie. Co ciekawe, nie są to reakcje tylko od kibiców jednej drużyny, bo rozpoznali mnie i fani ŁKS-u, i Widzewa. Wiedzą, kim jestem. Jest to fajne.
W Polsce coraz głośniej się mówi o odchodzeniu od węgla. Interes cały czas się kręci dobrze?
Na razie tak, nie narzekam.
W Kielcach jada pan dziś za darmo?
Kibice mnie tam szanują, ale nikt talerza ot tak nie podstawia. Żyjemy w trudnych czasach, trudno oczekiwać, by ktoś mi dał cokolwiek za darmo.
Piłka zrezygnowała z pana czy pan zrezygnował z piłki?
Prawda jest taka, że nigdy nie ciągnęło mnie do bycia trenerem, czy do bawienia się w piłkę z dziećmi. Czasem brakuje tej atmosfery, gdybym dostał propozycję bycia asystentem w jakiejś drużynie albo trenerem napastników, na pewno bym to rozważył. Ale taka oferta się nie pojawiła. Nie ma się co oszukiwać, każdy ma swoich ludzi, zaufany sztab. Trudno się do niego przebić.
Kiedyś powiedział pan, że przed meczem zawsze się szanował, ale po meczach można było świętować. Bywało bardzo grubo?
To za duże słowo. W mojej Koronie była przede wszystkim atmosfera, która robiła wyniki. Dwa, trzy piwka po meczu wystarczały, później każdy jechał w swoją stronę. Nie mieliśmy problemów z alkoholem ani hazardem, nie sądzę, że gdyby były, udałoby być się nam rewelacją Ekstraklasy.
Czemu dziś stał się pan w Koronie persona non grata? Można znaleźć pana wypowiedzi, że potraktowano pana tam jak śmiecia.
Pewnie dlatego, że zawsze mówię to, co myślę, a moje myśli nie są zbieżne z obecną polityką klubu. Takich ludzi u sterów w Koronie, jak za moich czasów, to już nigdy pewnie nie doczekamy. Obecnego pana prezesa Krzysztofa Zająca trudno zestawić z Wiesławem Tkaczukiem. Niech pan zobaczy na Koronę z moich czasów i obecną, na trybuny. To nie przypadek, że wtedy stadion w całości był wyprzedany, każde krzesełko zajęte, chodziło na nas po 15 tys. ludzi, a dziś świeci pustkami. Że wtedy był taki sponsor jak Krzysztof Klicki, a dziś mogą o takim pomarzyć. Nigdy nie gryzłem się w tej sprawie w język, więc od strony władz klubu spotykam się z brakiem szacunku.
Słychać dużą gorycz w pana głosie.
To przykre, bo trochę z Koroną osiągnąłem. Wydaje mi się, że zasłużyłem na zaproszenia do VIP-ów, a jest tak, że gdy dzwonię do klubu, słyszę „kup sobie bilet”. Nie chodzi mi o pieniądze, po prostu w innych klubach nie traktuje się tak swoich symboli, którzy w rewanżu utożsamiają się z zespołem, promują go. Teraz w Koronie wyżej ceni się obcokrajowców, którzy jednego dnia są, a chwilę później ich nie ma. W mojej drużynie grało dwóch-trzech i tworzyliśmy tak zgraną paczkę, jakiej Kielce już nie zobaczą. Obcokrajowiec to najemnik, drużyna złożona z piłkarzy zagranicznych nigdy nie będzie wyznawać zasady „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, a to robi atmosferę w szatni. Dziś sprowadza się takich wagonami, ja bym im nie dał złotówki, a dostają kontrakty po 50-60 tys. zł. Trudno oczekiwać, by ktoś taki skoczył za kolegę w ogień, skoro te pieniądze będą się należeć bez względu na wynik.
Zresztą nie tylko w Koronie zrobiło się dziwnie. Polonia Warszawa próbowała z pana zrobić rasistę.
Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Polonia chciała ze mną rozwiązać kontrakt, nie wiedziała, jak to zrobić, więc wymyślono sobie, że jestem rasistą. Podobno w taki sposób miałem odnosić się do czarnoskórego kolegi z zespołu. W mojej obronie stanęli wtedy Igor Gołaszewski, Radek Gilewicz i Radek Majdan, którzy wprost przyznali, że te oskarżenia to bzdury. Skończyło się tak, że do dziś nie odzyskałem pieniędzy z Polonii, ale podkreślam: nigdy nie byłem, nie jestem i nie będę rasistą.



Gdy był pan na szczycie, Paweł Janas powołał pana do kadry. Chciał pewnie sprawdzić, czy w reprezentacji też pan będzie strzelał. W debiucie pan trafił, a w kadrze już nigdy nie zagrał. Dlaczego?
Trzeba było mieć układy. Dobrego menedżera, dobrych przyjaciół. A ja pojawiłem się na kadrze raz, strzeliłem gola Estonii i moja przygoda z reprezentacją się zakończyła. Ani po meczu, ani nigdy później Paweł Janas mi nie powiedział, dlaczego nie dostałem kolejnej szansy.


Wasze ścieżki już nigdy się nie przecięły.
Przeciwnie. Po moim powrocie z Rosji odezwałem się do niego, bo akurat był dyrektorem sportowym w Koronie. Marzyło mi się właśnie w tym klubie zakończyć karierę. Usłyszałem: „nie... mamy inne plany, ale może być wziął na sponsorowanie jakichś dwóch zawodników, to wtedy byśmy pomyśleli?”. Sam pan widzi, jak to brzmi...
Transfer do Rosji wybrał pan kosztem angielskiego Birmingham. Lepiej płacili?
Bardziej chodziło o język, po rosyjsku umiem się dogadać.
To prawda, że Rosjanie piją tyle wódki?
Wyolbrzymiony stereotyp. Po meczach nie mieliśmy żadnych imprez, nikt pijany na trening też nie przychodził. Jeśli coś się odbywało, to ja nigdy nie dostałem zaproszenia. Sama Moskwa jest fantastyczna, czułem się w tym mieście doskonale, nie przytłoczyło mnie.
Podobno w Rosji miewał pan problemy przez swoją karnację.
Byłem opalony, więc milicja myślała, że jestem Czeczeńcem. Raz nie miałem paszportu przy sobie, zatrzymano mnie do kontroli. „Gdzie idziesz?”. Mówię, że jestem Polakiem, gram w Torpedo. Ale facet udaje, że nie rozumie, nie chce puścić, wysyła jasny sygnał, o co mu chodzi. Położyłem na bagażniku 500 rubli i było po wszystkim. Inaczej tam się spraw z milicją nie załatwiało.
W Torpedo miał pan kontrakt życia?
Nie będę ukrywał, że był to dla mnie bardzo dobry czas i przełożyło się to na pieniądze. Na pewno nie powiem, że źle wyszedłem na transferze do Moskwy.
Zostało jeszcze coś z tych pieniędzy i może pan pracować dla przyjemności?
(śmiech) Możemy zostawić to bez komentarza?
To spytam o pieniądze w Kielcach. Pan mógł liczyć na podobne kwoty, jakie sam wymieniał, gdy rozmawialiśmy o dzisiejszej Koronie?
A, skąd! Za moich czasów Korona płaciła przynajmniej dwa razy mniej, a my zapewnialiśmy komplet na trybunach.

Nie czuje pan wkurzenia, że nie miał okazji tak zarabiać? Przecież każdego napastnika Korony po pana odejściu zjadał pan na śniadanie.
Takie jest życie. Nikt mnie nie zmuszał do złożenia podpisu pod takim, a nie innym kontraktem. Zresztą ja nigdy nie biegałem za pieniędzmi, starałem się je wypracować na boisku. Gdy wróciłem z kadry po strzelonej bramce, prezes Tkaczuk wziął mnie na rozmowę i sam powiedział: „masz tu Grzesiek podwyżkę”. I ja się z tych 2-3 tys. zł cieszyłem. Teraz czasy się zmieniły. Gdy piłkarz dostaje podwyżkę o 10 tys., pyta: „ja sobie waciki mam za to kupić?”. To dla mnie śmieszne.
Ekstraklasę wciąż pan ogląda, czy częściej włącza własne archiwalne mecze?
Nigdy nie przestałem się interesować piłką. Swoje mecze włączam młodszemu synowi. Fajnie widzieć radość na jego twarzy i słyszeć: „tato, to ty!”.
Będzie kiedyś kolejnym Piechną - królem strzelców Ekstraklasy?
Drugi taki Piechna się już nie trafi...


Nenhum comentário:

Postar um comentário